Pragnienie zemsty i odwetu wstrząsnęło Castel Nuovo. Wieść o uwiedzeniu księżniczki z królewskiego rodu jak błyskawica rozniosła się po mieście, budząc wzburzenie książąt i baronów. Z zamku wypadło kilkudziesięciu uzbrojonych jeźdźców na czele z seneszalem i pognali wąskimi uliczkami ku Via Carbonara. Po drodze przyłączyli się do nich Filomarini, Sanseverini, Gaetani, synowie admirała del Balzo, i książęta Tarentu, odgrażając się, że pomszczą hańbę jakiej dopuścili się Durazzowie. Neapolitańczycy przystawali i spoglądali w chmurne oczy uzbrojonych po zęby ludzi. I zdało się, że i niebo ukazuje swe srogie oblicze, oto bowiem czarne chmury zawisły nad miastem, powietrze stało się gęste. W dali, od morza, runęły w wodę gromy. Lunęło. W strugach deszczu jeźdźcy stanęli pod bramą pałacu Durazzów.
– Otoczyć pałac!!! Niech mysz się nie prześlizgnie! – rozkazał seneszal, okręcając się na swym cętkowanym koniu. W oczach miał furię. Na jego komendę część zbrojnych pognała wzdłuż pękatej bryły pałacu, reszta na czele z Robertem Cabannim wlała się w pałacowy dziedziniec, brama bowiem była otwarta, jakby Durazzowie spodziewali się gości w każdej chwili. Lecz ten spokój zadziwił przybyłych. Na dziedzińcu nie było żywego ducha.
– Bądźcie ostrożni!- nakazał seneszal, i rzucił czujnym wzrokiem po oknach. Ruszył pierwszy, za nim podążyło kilkunastu ludzi. Wtargnęli do środka jak burza i rozlali się w jego wnętrzu, skoczyli po ciemnych kątach wściekłymi spojrzeniami, w środku bowiem panował mrok od sinego od ciężkich chmur nieba, gdy naraz jakieś światełko zamigotało w dali i wyłuskali z ciemności Agnieszkę Périgord. Zdało się, że na nich czekała. Gdyby zapalono dziesiątki świec ich światło ukazałoby strach, jaki miała w oczach, i jaki toczył jej duszę. Wszystkiego się spodziewała, najokrutniejszej zemsty, dlatego w ostatniej chwili odprawiła synów z Neapolu, także Karola.
Seneszal wbił wzrok w gospodynię i lekko pochylił głowę, po czym powiedział:
– Księżno, przybyłem po księżniczkę Marię, w imieniu królowej Neapolu żądam jej wydania.
Agnieszka podeszła do stołu, pochyliła świecę i zapaliła od niej kilka kandeli na świeczniku, po czym obiegłszy wzrokiem nieproszonych, acz spodziewanych gości, przemówiła do nich:
– Signor Cabanni, księżniczka przybyła tu z własnej woli, lecz jeśli odejdzie, uczyni to wbrew sobie.
– Uczyni to bowiem taka jest wola królowej!- rzekł mocnym głosem aż struchlała. – A wy módlcie się, aby gniew jej wysokości przygasł.
Agnieszka rzuciła mu zalęknione spojrzenie spod długich rzęs i uniosła rękę. Na ten znak kotara w głębi komnaty się poruszyła i pojawiła się Maria, u boku której szły córki Agnieszki. Obie wystraszone, ledwo spojrzeniami musnęły przybyłych, którzy wpatrywali się w księżniczki, w duszy bluźniąc przeciwko ich tchórzliwym braciom. Oto szczury pouciekały, pochowały się w norach, nie mają odwagi stanąć oko w oko z ludźmi królowej, wystawili na żer niewiasty, nieszczęsne zalęknione istoty, które nie mają śmiałości unieść na nich oczu, a pomiędzy nimi jeszcze bardziej przerażona kroczyła księżniczka Maria. Milczała, ale jej usta drżały, jakby pragnęła coś wyznać, a może błagać o wybaczenie, może o litość dla tego, który ją uwiódł. Księżna Durazzo zbliżyła się do Marii i rzekła do niej tak głośno, by obecni tu ją usłyszeli:
– Rozstaję się z tobą z wielkim bólem, Mario. Lecz pamiętaj, że należałaś do Karola, tego nic nie odmieni. Tylko twój upór i twoja miłość sprawią, że tu powrócisz.
Księżniczka potoczyła wzrokiem, na twarzach Cabanniego, Bertranda d’Artois, i książąt Tarentu, widziała czarną chmurę, w oczach mieli gniew i pragnienie odwetu. Była pewna, że gdyby byli tutaj książęta Durazzo zostaliby rozniesieni na mieczach, a mord zbrukałyby ten dom, krew wsiąknęłaby w ziemię na wieki.
Agnieszka ucałowała policzek Marii, a wtedy z oczu księżniczki potoczyły się łzy. Księżniczka otarła je i wyszła otoczona zbrojnymi. Zza zasłony wiodącej do tajemnego przejścia śledziły ją oczy jej dwórki, Rosany, która dopiero teraz wyszła z mroku i stanęła za swą panią.
Gdy Maria dotarła do zamku zaprowadzono ją do komnaty starej królowej. Księżniczka spojrzała na srogie oblicze babki i nie mniej srogą twarz swej siostry, Joanny, na zmarszczoną w gniewie brew Karola d’Artois i przygnębione oblicze kanclerza królestwa signora Filipa Cabassolesa, sześćdziesięciolatka, któremu owa sprawa przydawała jeszcze większej troski i spowodowała, że plecy bardziej się przygarbiły. Stał pochylony i łypał oczami niespiesznie po zebranych, to popatrywał na Marię. Prosto z pałacu Durazzów przyprowadzono ją przed oblicze królowej. Już tu na nią czekali, by wydać na nią wyrok, sąd bowiem już się odbył pod nieobecność oskarżonej. Księżniczka opuściła oczy.
– Milczysz?- po komnacie poniósł się srogi głos Sancii, która siedziała na krześle i nie spuszczała oczu z wnuczki. – Podejdź!
Maria ze spuszczoną głową zbliżyła się do babki tak blisko, że poczuła jej kwaśny oddech.
– Patrz na mnie! Miej odwagę, Mario! – rozjątrzona jej uporem monarchini ujęła jej brodę zmuszając, by księżniczka na nią spojrzała.
Gdy Maria uniosła wzrok, królowa rozkazała:
– Mów prawdę! Byłaś z nim?!
– Tak – wyznała.
– Jeśli kłamiesz… – Sancia rzuciła jej podejrzliwe spojrzenie.
– Na Boga się klnę – Maria wpadła jej w słowo.
Królowa zatrzęsła się z oburzenia. Jeszcze liczyła na to, że Maria zaprzeczy, tymczasem jej szczerość ją rozjuszyła.
– Zhańbiłaś naszą rodzinę! Wystawiłaś na pośmiewisko! Rozumiesz jak niegodziwie postąpiłaś? Zdajesz sobie sprawę, że złamałaś testament dziadka, gdyż byłaś przyrzeczona Ludwikowi Węgierskiemu?!
– Wybaczcie, babko – Maria wykrztusiła przez krtań i rozpłakała się, była roztrzęsiona, dygotała, i chciała coś jeszcze rzecz, lecz osunęła się na podłogę. Wezwano doktora Tebaldeo, który przybył z solami trzeźwiącymi, które zaraz ocuciły omdlałą. Karol d’Artois uniósł księżniczkę i zaniósł do jej komnat. Maria splotła dłonie na szyi ojca chrzestnego i przytuliła głowę do jego serca. Położył księżniczkę na łóżku. Damy dworu otoczyły ją opieką, baron zaś wrócił do królowej Sancii i posławszy jej zdruzgotane spojrzenie, wyrzekł niemrawo, bez przekonania, jakby chciał powiedzieć cokolwiek:
– Signor Tebaldeo czuwa przy Marii, pani. Sądzę, że to poczucie winy tak ją osłabiło.
– Ten grzech obarcza nie tylko jej sumienie! – wyrzuciła świdrując oczami oboje, Karola i Joannę. Wnet dostrzegła w ciemnym kącie kanclerza. Błysnęły jego oczy.
– Wybaczcie, wasza wysokość – odezwał się Karol. – Lecz najwięcej winni są tu książęta Durazzo, a może jeszcze więcej ich matka. Spisek, który uknuli, a więc myśl o uwiedzeniu księżniczki Marii, nie mogła być powzięta z dnia na dzień, lecz długo przygotowywana i trzymana w największym sekrecie, musieli czekać na sprzyjające okoliczności. I Bóg to wie w kim mieli sprzymierzeńca w tej grze.
Sancia zamarła, bowiem przypomniała sobie w jakiej życzliwości żyła z Agnieszką Périgord, jak księżna Durazzo bywała częstym gościem w Castel Nuovo, jak stała się towarzyszką Sancii, i jej powiernicą, jak sama księżna zaproponowała jej, by królowa wyjechała do klasztoru klarysek, gdzie ukoi żal po śmierci męża. Sancia milczała, zacisnęła piąstkę na sercu. Karol dostrzegł jak uderzyła nią w pierś, jakby przyznawała się do winy…
Tego wieczoru w pałacu książąt Tarentu przy Via Tribunali światła tliły się w nielicznych oknach. Katarzyna de Courtenay tkwiła przy kominku i pochylając się mieszała pogrzebaczem w ogniu. Iskry poszły w górę, buchnęło gorąco. Od popołudnia czekała na wieści, które mieli jej przynieść synowie. Wcześniej signor Acciaiuoli przybył spod Castel Nuovo z nowiną, która zafrapowała tytularną cesarzową Konstantynopola. Oto bowiem ludzie rozpowiadali o tym, że w zamku stało się coś niezwykłego, i że kilkudziesięciu uzbrojonych ludzi na czele z seneszalem rozproszyło się po ulicach miasta. Niccolo Acciaiuoli właśnie wychodził z kantoru Bardich, gdzie pilnował interesów, bowiem rodzina Bardich weszła w spółkę z Acciaiuolami, i zarządzała kantorem wspólnie. Ktoś rozpuścił wieści, że zniknęła księżniczka Maria. Jak owa wieść wydostała się zza grubych murów fortecy łatwo dociec, wyniosła ją służba, i tak oto nowina podawana z ust do ust obiegła całe miasto. Naraz jakaś postać rozchyliła lekko kotary u wejścia. Signor Acciaiuoli przesunął wzrokiem po komnacie. Na stole w półmiskach leżały resztki wieczerzy, a przy kominku krzątała się koścista i garbata księżna Tarentu. Przez moment ją obserwował, by zaraz wejść do środka. Katarzyna dostrzegła skradający się cień i odwróciła się, a widząc zaufanego sługę, spytała:
– Wrócili moi synowie?
– Nie, pani.
Usłyszał jej ciężkie westchnienie, podniosła się i stanęła zgarbiona, chuda i filigranowa. Nie taką ją poznał kilkanaście lat temu, gdy przybył do Neapolu, by tu rozkręcić rodzinny interes. Szybko starzała się i brzydła. Co więc go do niej ciągnęło? Co powodowało, że przychodził do jej łoża, on, młodszy o lat dziesięć, jeszcze niestary i pełen krzepy?
– Gdzież oni się podziali – wymamrotała pod nosem, odkładając pogrzebacz na kominek i rzuciła wzrok w mroczny kąt. Przy stoliku siedziały córki Katarzyny, Małgorzata, która zwijała wełnę, i Maria, która motki układała w wiklinowym koszyku. Niccolo dopiero teraz dostrzegł księżniczki.
– Jeśli rozkażecie, pani, pójdę ich szukać – zaoferował.
– Dobrze, Niccolo, niech wracają do pałacu – przystała na to.
Dworzanin skierował się do sieni, gdy doszły stamtąd kroki, i w mroku zamajaczyły sylwetki książąt Tarentu. Najstarszy, Robert, całkiem niepodobny do matki, zupełne jej przeciwieństwo, o potężnych ramionach, śniadej cerze i dużych oczach, wyprzedził braci o krok, a wtedy Katarzyna wyszyła ku nim wyraźnie ożywiona i rzuciła im bystre spojrzenie. Dostrzegła w ich twarzach coś niepokojącego.
– Znaleźli Marię?- spytała.
Wszyscy trzej milczeli, jakby żadnemu z nich przez krtań nie mogło przejść brzemienne w skutkach wyznanie.
Katarzyna powiodła spojrzeniem po synach i wbiła oczy w najmłodszego, trzynastoletniego Filipa, o chłopięcej sylwetce i jeszcze na w pół dziecięcej twarzy. Filip, kopia swej matki, o takim samym spojrzeniu wytrzeszczonych oczu, przymuszony matczynym wzrokiem, wydukał wbiwszy wzrok w podłogę:
– Tak, matko…
I zamilkł jakby lękał się wyznać prawdę. Wtedy odezwał się średni z braci, który miał więcej odwagi, wysoki smukły Ludwik o włosach jak popiół, o oczach jak przybrudzony błękit nieba, o ciemnych rzęsach i brwiach:
– Odnalazła się w pałacu Durazzów.
– Cóż tam robiła, u diabła?- Katarzyna szczerze się zdziwiła.
– Domyślcie się, matko! – wtrącił rozbawiony Robert, i nie czekając aż księżna zgadnie, rzucił tym razem szyderczo. – Gździła się z jednym z naszych kuzynów, Karolem! I to pod okiem księżnej Durazzo!
Krew w Katarzynie zastygła na tę nowinę, jak zamroczona zatoczyła się na stół, wsparła na nim ramiona, po czym ujarzmiwszy rozszalałe myśli i zaczerpnąwszy głębokiego oddechu, wyrzekła:
– Przechytrzyli nas… Ubiegli.
Naraz odwróciła się w stronę synów i wybuchła:
– Ladacznica i jej pomioty zapłacą za to!!!
Jakieś czarne myśli oplotły umysł Katarzyny. Gniew zatruł krew, a żądza odwetu przebiła jej serce, tym głębiej, boleśniej, gdy po miesiącu doszły ją nowiny, że oto niebawem Maria ma zostać zaślubiona Karolowi Durazzo.