Konrad Lupo pochylał się nad zalakowanym pieczęcią króla Węgier pergaminem i ściągnął brwi, jakby w jakimś frasunku, strachu i niepewności. Wsparł muskularne ramiona na chyboczącym się stole i zwiesił głowę, jakby jakiś ciężar raptownie i niespodziewanie go przygniótł.
– Jeśli chcecie, ja udam się do pałacu książąt Tarentu. – Głos Lászla przeciął ciszę.
Konrad wpił się w niego drapieżnym wzrokiem. Już raz Garai wszedł mu w drogę, w pałacu Cabannich. Sprzątnął mu sprzed nosa dziewkę. Nie, nie dziewkę, wielką panią, hrabinę Cabanni, którą sobie wziął – w to Lupo nie wątpił, głupiec by takiej przepuścił. I teraz stają naprzeciw siebie, oko w oko, by znowu działać razem, iść w jednym kierunku dla chwały króla Ludwika. W oczach Konrada László jest młokosem, wiosen liczy nie więcej jak dwadzieścia pięć, i jeśli chodzi o wojaczkę, jest zielony. Nie to co on, Niemiec Lupo, który spędził na wojennych wyprawach dwadzieścia lat, lecz jest szaraczkiem, byle szlachetką, nie to co László, syn barona. Ma mu teraz stary wiarus okazać strach?
– Macie mnie za tchórza, panie Garai?! – oburzył się. – Myślicie, że boję się o własną głowę?
László spojrzał w oczy temu czterdziestoletniemu barczystemu mężczyźnie o długich splątanych włosach, i po chwili odparł:
– Może tak, może nie. Nie wiem, co siedzi w waszej głowie, i nie wiem, co zrodzi się w głowie królowej, gdy przeczyta list od króla Ludwika. Jeśli są tam groźby skierowane przeciwko Joannie i jej mężowi, posłaniec może nie wrócić do Castel Nuovo.
– Wy macie odwagę tam pójść? Nie boicie się, że was tam ukatrupią?…
Ja też się nie boję. Już dość gnicia w murach Castel Nuovo. Minął rok, odkąd król nas opuścił.
– Bo na Węgrzech zaraza. Wielu ludzi pomarło, w tym znacznych, blisko króla i królowej, w tym bratanek króla, Karol Martel. Dopiero gdy pomór minął, król rozkazał jechać do was.
Pan Lupo ugłaskany słowami rycerza zasępił się na moment i zaraz spytał:
– Kiedy możemy spodziewać się króla?
– Wyruszy wczesną wiosną.
– Wiosną? Dopiero lato, szmat czasu – zauważył nierad i się zamyślił.
Joanna nie zasypia gruszek w popiele. Chodziły słuchy, że gromadzi armię, że najemnicy z północy są w drodze do Italii, już blisko królestwa Neapolu, koczują w pobliżu, gotowi na rozkazy.
– Ten pierścień z rozkazu króla zamienicie na dukaty – rzekł Węgier, dobywając z sakiewki u pasa złoty pierścień z diamentem. Konradowi błysnęły chciwie oczy, wziął klejnot i skrywszy go głęboko za pazuchą, powiedział:
– Starczy do zimy, by nakarmić ludzi i opłacić ich służbę.
– Niebawem znowu ktoś przybędzie z Węgier – zapewnił Garai.
– Dobrze, trzymam was za słowo – oświadczył pan Lupo. Wezwał służącego i rozkazał mu, by stajenny natychmiast przygotował konia do drogi, i polecił wezwać Gustawa Wolfarta.
Pośpiech Konrada zaskoczył Lászla.
– Teraz chcecie jechać? – spytał zdziwiony. – Nadciąga zmierzch.
– Tym lepiej. Zdaje mi się, że tubylcy wyczuwają węgierską krew z daleka, nawet gęby nie muszę otwierać, by podejrzewali, że ja nie swój, tylko obcy, najeźdźca. Ale dobrze, spojrzę w ślepia łotrzyni, zobaczę, ile w niej z wilczycy, a ile z płochliwej niewiasty.
– Weźcie ze sobą zbrojnego – poradził mu Garai.
– Jeśli ma spaść czyjaś głowa, niech spadnie tylko jedna, moja – oświadczył pan Lupo i skierował oczy w stronę kotary, zza której ukazał się pan Wolfart. Wciskając sztylet za pas, Lupo rzekł do niego:
– Jeśli nie wrócę do jutra do zachodu słońca, wy, Gustawie, obejmiecie dowództwo nad zamkiem. A wy, panie Garai, zaniesiecie wieść o mojej śmierci królowi Ludwikowi.
Gdy pan Wolfart mocno zdziwiony tą przemową już otwierał usta, by spytać się, w czym rzecz, Lupo go uprzedził:
– Garai wszystko wam wyjaśni. Na mnie czas. Bywajcie!
Spiesznie pokonał schody i wybiegł w duszny sierpniowy wieczór. Księżyc już wzszedł na niebo, jeszcze mdły, przyćmiewany ostatnim tchnieniem słońca. Lupo dosiadł konia i pognał przez otwartą bramę ku via Tribunali. Ulice były ludne, bardziej niż za dnia, kiedy miasto smażyło się w słonecznym żarze. Gdy Lupo zatrzymał się przed pałacem, strażnicy bramni skrzyżowali halabardy, broniąc mu dostępu.
– Mam list do królowej Joanny – powiedział Konrad.
W ich oczach błysnęła czujność.
– Kto wy? I od kogo macie wiadomość? – spytał jeden ze strażników.
– Konrad Lupo – wyjawił. – List jest od króla Węgier, Ludwika.
Jeden z nich gwizdnął głośno, na co drugi ze strażników tkwiący wysoko na murze wychylił głowę.
– Konrad Lupo od króla Węgier Ludwika – zawołał do niego strażnik strzegący bramy.
Głowa zniknęła im z oczu. Minęła krótka chwila, a za nią kolejna, i zrobiło się pusto w pobliżu najemnika, jakby imię węgierskiego władcy wszystkich wypłoszyło. Już koń pana Lupo zaczął się niecierpliwić i wierzgać nogami. Wreszcie rozwarły się wrota i przybysz wjechał do środka. Na dziedzińcu panowała cisza, jakby nie było żywej duszy, i tylko kopyta końskie uderzające o bruk dzwoniły w uszach Konradowi, który łypał wokół niespokojnym wzrokiem. Ledwo brama się za nim zawarła, a skoczyło ku niemu dziesięciu uzbrojonych po zęby ludzi, płosząc mu konia. Otoczony ciasnym pierścieniem pan Lupo mocno chwycił zwierzę za uzdę i zmusił do posłuszeństwa całą siłą muskularnych ramion.
– Złaźcie z konia! – rozkazał Henryk Caracciolo.
Konrad wykonał polecenie. Potoczył spojrzeniem po wrogich i nieufnych twarzach.
– A teraz oddajcie miecz, sztylet i wszystką broń, jaką macie przy sobie – rozkazał hrabia Gerace.
Pan Lupo odpiął pas z mieczem i rzucił na bruk.
– Unieście ręce – rozkazał Caracciolo i skinął na dwóch ludzi.
Podeszli do Konrada i obmacali mu nogi i korpus.
– Nie dowierzacie mi. Czy tak traktuje się tu posłów króla? – spytał Lupo.
– Prowadźcie go do królowej – rzekł do zbrojnych hrabia Gerace, pytanie Lupa pozostawiając bez odpowiedzi.
– Ruszajcie! – Ponaglił Konrada jeden z nich. Lupo miał wrażenie, że z okien obserwują go dziesiątki oczu. Nie spodziewali się takiego gościa, potrzebowali czasu, by przygotować się na jego przyjęcie, postawić na nogi zbrojnych. Zadudniły kroki po bruku i skrzypnęła brama. Z rozkazu księcia Ludwika puszczono na pobliskie ulice zwiadowców, bo kto wie, czy ta wizyta nie jest podstępem.
Weszli do przestronnego holu. Strażnicy otwarli drzwi jednej z komnat na oścież i w świetle licznych świec płonących w wiszącym żyrandolu Konrad ujrzał królową. Siedziała w bławatnej sukni i białym welonie, obok niej, na tronie, książę Ludwik, szafirami błysnęła rękojeść jego sztyletu u pasa. Za Joanną stali seneszal, kanclerz, i tawernik. Gdy Konrad zatrzymał się w progu, wzrok Joanny skrzyżował się z jego spojrzeniem. Twarz władczyni była chmurna, ale głos łagodny, gdy wybrzmiał z jej krtani:
– Podejdźcie.
Podszedł więc, jak mu rozkazała, pośród obserwujących go dworzan i zbrojnych. Podszedłby całkiem blisko, tak to chmurne spojrzenie królowej go do siebie nęciło, ale wnet poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Zerknął w bok i ujrzał Caracciola. To jego ręka go zatrzymała i zmusiła, by ukląkł przed królową i pochylił kark.
– Co masz mi do powiedzenia? – spytała Joanna.
– Przybywam z rozkazu króla Węgier Ludwika, wasza wysokość – powiedział cicho, jakby tracąc pewność siebie.
Joanna przyglądała się uważnie gościowi i z zaciekawieniem, jak patrzy się na coś niezwykłego. Konrad wydał się królowej zaniedbany, jakby nie mocarnemu władcy służył. Lupo poczuł się niezręcznie, jakby czytał w jej myślach. Na Boga – zganił się w duchu – mogłem się przystrzyc i ochlapać gębę wodą.
Zerknął po bokach, tyle pięknych signorin otaczało władczynię i wlepiało w niego oczy. On stary wojak, ale w latach jeszcze niepodeszły, zaczerwienił się.
– Macie dla mnie list? – spytała Joanna..
Ocknął się i sięgnął pod płaszcz.
– Podajcie marszałkowi dworu – poleciła mu i skinęła na stojącego przy niej trzydziestolatka, signora Gerolama, który przejął ten urząd po zmarłym ubiegłej wiosny hrabim Trivulzio.
Marszałek dworu, królowa i król mieli na dłoniach rękawiczki, co zwróciło uwagę pana Lupo, który wysnuł pewne przypuszczenia. Lękają się zarazy albo trucizny? Niesłusznie. Mój pan nie działa zbrodniczymi metodami, lecz widać, kto czego sam się chwyta, tego się lęka – przemknęło mu przez głowę. Joanna złamała lak i przebiegła pismo wzrokiem, nieświadoma że Ludwik wychyla się ku niej i zerkając, czyta.
Wasza Królewska Mość!
Spodziewajcie się mnie o każdej porze roku, latem i zimą, porą deszczową i skwarną, nocą i dniem. Spadnę na waszą głowę jak szarańcza i odbiorę, co moje, koronę, a gacha waszego księcia Ludwika, któregoście poślubili wbrew mojej woli, obedrę ze skóry na waszych oczach, i wezmę za żonę waszą siostrę Marię, zgodnie z wolą waszego dziada Roberta. A jeśli ukręcicie łeb mojemu posłowi, to spadną głowy naszych wujów, Durazzów i Tarentów – królowa przeczytała groźbę.
Książę Ludwik rozsierdzony skoczył do Konrada ze sztyletem w dłoni i przyłożywszy mu ostrze do gardła, zagrzmiał:
– Bydlę! Twą głowę poślę twemu panu, by zobaczył, że nie lękamy się ani jego, ani jego gróźb!
Ostrze już dotknęło grubej skóry najemnika, gdy Joanna z krzykiem zerwała się z tronu, w ostatniej chwili powstrzymując księcia przed zanurzeniem stali w gardle pana Lupo:
– Ludwiku! Powstrzymaj się! Chyba chcesz, książę, by twoi bracia powrócili do Neapolu?!
Dziesiątki oczu wpatrywały się w księcia, i to one spowodowały, że cofnął ostrze, ale krew już pociekła cienką stróżką z gardła pana Lupo. Ludwik spojrzał chmurnie na żonę. Nie. Tego nie chciał. On pragnął, by żaden z nich: ani jego bracia, ani Durazzowie, nigdy nie powrócili z Węgier…
– Odstawcie posła do Castel Nuovo! Ma tam dotrzeć żyw i cały – rzekła królowa do marszałka i rzuciła mężowi niechętne spojrzenie.
Że też musi nieustannie go ujarzmiać niczym narwanego źrebaka. Miała już dość małżeństwa z nim, lecz na razie był jej potrzebny, aby jako jej małżonek stanął przeciwko Węgrom i pokonał ich króla. Teraz to jest najważniejsze. Skierowała się do drzwi, gdy usłyszała głos pana Lupo:
– Wasza wysokość…
Zatrzymała się w pół drogi, odwróciła i spojrzała na niego wyczekująco.
– Wasz syn… Karol Martel nie żyje.
Zastygła w bezruchu, milczała. I zaraz rzekła oschle:
– Nie ma o tym w liście.
– Ale nie żyje – powtórzył.
Joanna zmarszczyła czoło, chciała wierzyć, że posłaniec kłamie. Najchętniej wtrąciłaby go do lochów w Castel dell’Ovo, by tam zgnił. Ale nie zrobi tego, nie da satysfakcji swemu małżonkowi, a gdyby pewnego dnia doniesiono jej, że pana Lupo znaleziono zasztyletowanego w celi, wówczas żaden z jej krewniaków nie powróci nigdy do Neapolu. Na wspomnienie Roberta z Tarentu jej serce przyspieszyło. Może popełniłam błąd, odtrącając go – przemknęło jej przez myśl. Naraz podeszła do Konrada i choć w oczach błysnęły jej łzy, rzuciła mu w twarz:
– Nie wierzę wam, panie Lupo.
Konrad przylepił do królowej wzrok. Oblekła się w spokój, tak jak ciało obleka się w najdelikatniejszą tkaninę, ale zdało mu się, że słyszy bicie jej serca, nerwowe i donośne jak bicie w dzwon…