MADONNY Z BARI

— Podobno już spałaś, pani. — Izabela usłyszała dochodzący z komnaty Sancii męski głos.
Wyszła z kryjówki i rozchyliwszy lekko zasłonę, zajrzała do środka. Zaskoczyła ją obecność Jofrégo. Był w rozchełstanej koszuli i w krótkich spodniach. Skąd się tu wziął? — zastanawiała się. Uznała, że do alkierza jej siostry wiodą tajemne korytarze, a w niszach i za ciężkimi kotarami oraz grubymi arrasami kryją się drzwi: jedne przeznaczone dla służby, inne dla męża, a jeszcze inne dla kochanka.

Sancia zbyła milczeniem uwagę męża. Jofré zbliżył się do żony i dobrodusznie pogroziwszy jej palcem, rzekł z ironicznym uśmiechem:
— Słodka kłamczucha…
Zbliżył się do łoża, usiadł na atłasowej pościeli, musnął palcami lśniącą tkaninę i zwrócił się do małżonki:
— Chodź, Sancio, usiądź przy mnie.
Księżna i tym razem zbyła milczeniem jego prośbę i wyciągnęła ramiona, by damy poprawiły mankiety koszuli. Na męża nie zwracała najmniejszej uwagi.
— Chodź! Powiedziałem! — jego głos pełen zniecierpliwienia spowodował, że Sancia podeszła do łoża i usiadła obok męża.
— Dlaczego mnie ignorujesz? — spytał. — Bądź posłuszną żoną, Sancio.
Pochylił się w jej stronę. Poczuł woń irysów i ambry.
— Ładnie pachniesz. Dla kogo się tak wyperfumowałaś? Na kogo czekałaś tej nocy?- spytał.
— Na nikogo, panie — odparła.
— Znowu kłamiesz! — rzucił poirytowany. — Przecież wiem, kto do ciebie przychodzi. A może już tu był? A może ciągle jest! Zerka zza grubych kotar i czeka, aż sobie pójdę! A więc wiedz, że nie pozbędziesz się mnie tak łatwo! — krzyknął z gniewem. — A wy? — wbił srogi wzrok w damy dworu. — Idźcie sobie!
Damy struchlały, lecz się nie poruszyły. Wbiły oczy w podłogę, chcąc uniknąć gniewnych spojrzeń księcia.
— Są głuche?! — Jofré zachichotał, po czym zdusił rozbawienie i rzekł lodowatym tonem: — A może także nieme?
Książę podszedł do nich i jednej z nich, pięknej szatynce o zielonych oczach rozkazał:
— Otwórz usta! Potrafisz mówić?
Gdy ani drgnęła, sam próbował otworzyć jej buzię. Nie pozwoliła mu, mocno zacisnęła szczęki.
— Kazałaś im poucinać języki? — spytał Sancię, patrząc na żonę ironicznie.
— Nie, panie. Milczą, bo słuchają tylko moich rozkazów — rzekła chłodno księżna.
— Ach tak… Niech więc zostaną. — Jofré odsunął chudą żylastą dłoń od twarzy dziewczyny i podszedł do żony. Pochylił się nad małżonką i ujął jej brodę. Patrząc jej w oczy, rzekł:
— Jesteś taka piękna, Sancio. Tylko co z tego, skoro dotąd nie dałaś mi syna ani nawet córki.
— Unikasz mojej alkowy — odparła, broniąc się przed jego zarzutami.
— Każda noc z tobą była jałowa, pamiętasz? — wyrzucił jej napastliwym tonem. — Ale nadrobimy to, przecież co miesiąc krwawisz, nieprawdaż?
— Prawda — przyznała.
— Zatem nie traćmy czasu!
Popchnął ją. Sancia upadła na łoże. Izabela zdumiała się, jak wiele było siły w jego mizernym ciele. Był niepozornej postury, o chudych ramionach i wąskich barkach, a determinacja, z jaką próbował zmusić swą żonę do uległości, wzbudziła w niej gorzkie wspomnienia. Czyż każdy mąż jest tak niecierpliwy i nieprzejednany? Tak brutalny?
— Nie tutaj, Jofré — błagała Sancia, nie mogąc się poruszyć. Jego kościste ciało było zdumiewająco ciężkie. Rozległ się trzask rozdzieranej koszuli. Mocny uścisk księcia przeszył nagie piersi Sancii dotkliwym bólem.
— Byle krowa daje mleko, tylko nie ty, madonna — mówił jak w gorączce.— Przez ciebie stałem się pośmiewiskiem Watykanu! Szydzą ze mnie! Z ciemnych zaułków słyszę drwiny!

Wargi Jofrégo sunęły po jej piersiach, po szyi, coraz bliżej ust. W ostatniej chwili Sancia odchyliła głowę, unikając pocałunku, co go zirytowało i wykrzyknął:
— Dlaczego nie chcesz mnie pokochać, Sancio?! Gdybyś miała dla mnie odrobinę czułości, Bóg pobłogosławiłby nam w dzieciach!

Głos Jofrégo zadrgał żałosną nutą. Oczy napełniły się łzami.
— Nie wiń mnie, że nie potrafię kochać cię, panie — rzekła Sancia z tkliwością. Rozumiała jego ból i swoje cierpienie. Uwikłani w związek narzucony im wiele lat temu mieli w nim tkwić do śmierci.

Close Menu